Data30.04.200800:00 - 06.05.200823:59

MiejsceBarcelona

KategoriaWyjazdy

Opis wydarzenia

Kilka ładnych lat temu tylko marzeniem było dla nas zobaczyć na własne oczy Barcelonę czy Camp Nou. Marzeniem było i miało pozostać, bo nie przypuszczaliśmy nawet, że któregoś pięknego dnia wsiądziemy w autokar, by pod szyldem FCBP on Tour wyruszyć w podróż swojego życia. Po pierwsze nie było wtedy czegoś takiego jak oficjalna polska Penya, a po drugie świat dla takich dzieciaków jak my wydawał się niewyobrażalnie wielki. Barcelona była jakimś nieosiągalnym snem, który można było poczuć tylko podczas transmisji Ligi Mistrzów. Romario, Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho... Przez ekran naszych telewizorów przewijały się kolejne generacje piłkarzy tworzących historię Barcy, a teraz sami mogliśmy zobaczyć na żywo Puyola, Xaviego czy Deco. Tak... To zdecydowanie miała być podróż naszego życia. Chłopaki z FCBP naprawdę odwalili kawał dobrej roboty, za co dla Nich szacunek ( :) - dop. red.).

 

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę...

Data 30.04.2008 będzie dla nas czymś wyjątkowym. Właśnie tego dnia, punktualnie o 10:30, wystartowaliśmy z Dworca Letniego w Poznaniu na pierwsze spotkanie z naszą ukochaną Barceloną. Dla części naszej ekipy przygoda zaczęła się już dzień wcześniej - od wspólnego kibicowania Blaugranie w półfinałowym meczu Ligi Mistrzów w jednym z poznańskich pubów. Rano każdy jednak swojego kaca zostawił w schronisku, by bez problemów przetrwać niemal trzydziestogodzinną podróż. Odhaczenie się na liście obecności i podpisanie regulaminu to tylko formalność. Już po chwili każdy siedział wygodnie na swoim miejscu i nerwowo spoglądał przed siebie. Barcelono! Jedziemy do Ciebie!

 

Kiedy koło południa dla następnego w głośnikach autokaru usłyszeliśmy, że właśnie przekroczyliśmy granice terytorialne Katalonii, rozległy się głośne brawa! Od tej pory, do samego celu podróży, wszyscy z upragnieniem wychylali głowy ponad siedzenia. Na miejsce przybyliśmy cali i zdrowi około godziny 14. Przywitało nas piękne słońce i bezchmurne niebo. Podzieliliśmy się na dwie grupy i z przewodnikami w osobach Zarządu FCBP wyruszyliśmy do swoich hostelów. Mieszkaliśmy niedaleko ulicy Av. Paral.lel, w okolicy Rambla del Raval i La Rambla, gdzie oczy atakowane są tysiącem sklepów z suvenirami.

 

Onli tudej, onli for ju

La Rambla to główny turystyczny deptak Barcelony. Życie toczy się tam przez całą dobę. O każdej porze dnia i nocy przetacza się przez nią wielu turystów. Na wszystkich czekają różnorakie atrakcje. Można oglądać ludzi zmienionych w drzewa, posągi czy udających znane postacie, np. Edwarda Nożycorękiego czy Michaela Jacksona tańczącego do swoich największych hitów. Przechadzając się Ramblą nie sposób nie zauważyć licznych sklepów z szyldami SOUVENIRS, w których natkniemy się na niezwykle przyjaźnie nastawionych Pakistańczyków. Przy zakupie zawsze dostaniemy "special price, only for us", bo tak właśnie traktują swoich "gut frends". Ceny pamiątek są różne, ale przy nawet niewielkiej znajomości angielskiego da się je zbić do bardzo niskich i kupić upatrzony towar za nieduże pieniądze. Na samym końcu Rambla znajduje swe przedłużenie w Rambla de Mar. Zaczynający ją most otwiera się dla wypływających w morze żaglówek, łódek i jachtów. Właśnie tam znajduje się słynne Oceanarium, gdzie zobaczyć można wiele niespotykanych i rzadkich gatunków ryb. Największą atrakcją tego miejsca są bezapelacyjnie ogromne żarłacze białe, które można obserwować w wielkim akwarium. Dzieli nas od nich jedynie cienka szyba. Na zwiedzaniu właśnie tych miejsc minęło nasze pierwsze popołudnie w Barcelonie.

 

Koniec języka za przewodnika

Następnego dnia nad ranem obudził nas... hymn FCB, który momentalnie postawił na nogi większość lokatorów pokoju 113, sprawdzających w panice, czy to czasem nie ich komórka dzwoni. Korzystając z przymusowej pobudki wybraliśmy się jeszcze przed śniadaniem do słynnego Parcu Guell. Oczom naszym ukazał się świat jak z bajki - cudo spod dłuta mistrza Gaudiego. Ozdobą parku jest jedna z najdłuższych ławek świata, mierząca 150 metrów. Wykuta w kamieniu, swym kształtem i arabeskami typowymi dla sztuki Gaudiego nadaje całej okolicy wspaniałego uroku. Z najwyższego punktu parku rozpościera się cudowna panorama miasta. Można dostrzec z niego także najwyższy szczyt Barcelony - Tibidabo, o wysokości 512 m n.p.m. Przy zejściu zaskakują nas misternie zdobione budynki olśniewające feerią barw, które przywodzą na myśl domki z piernika, znane każdemu z bajki o Jasiu i Małgosi. Ich widok wzmógł nasz apetyt, więc rozgościliśmy się na jednej z wolnych ławek i zaczęliśmy pochłaniać nasze zapasy. W pewnym momencie przyłączyła się do nas niezwykła towarzyszka. Piękna, kolorowa papuga. Po chwili zjawiły się następne, które z ochotą pozowały nam do zdjęć. Śniadanie w takim otoczeniu smakowało lepiej niż zwykle. Dodało nam sił na kolejny dzień wspaniałej przygody.

 

Jednym z celów naszej podróży stał się oddalony o 40 km od Barcelony klasztor benedyktyński w masywie górskim Montserrat, który jest najważniejszym miejscem kultu religijnego Katalończyków. Znajduje się tam figura Czarnej Madonny. Legenda głosi, że została wyrzeźbiona przez świętego Łukasza i przywieziona do Katalonii przez świętego Piotra. Ukrywana przed Maurami, została cudownie odnaleziona w jednej z grot masywu Montserrat w IX wieku. Aby dotrzeć do klasztoru, najpierw trzeba odbyć około godzinną podróż pociągiem z Barcelony, następnie wjechać na szczyt kolejką linową unosząca się nad zieloną przepaścią otoczoną skałami. Na szczycie panuje atmosfera niezwykłego święta. Śpiewy i tańce nie pozwalają się nikomu nudzić. Wspaniały kościół na zboczu góry dodaje całemu otoczeniu niemal metafizycznego uroku. Jego wnętrze pełne jest spokoju. Panuje w nim cisza i nastrój skupienia, tak różny od tego na zewnątrz. Po zwiedzeniu klasztoru można udać się do jednej z wielu restauracji znajdujących się w okolicy, kupić ciekawe pamiątki, bądź udać się jedną z kolejek szynowych na górę lub na dół. Wjeżdżając wyżej, możemy podziwiać jeszcze rozleglejszą panoramę Katalonii i pospacerować wśród gór, wyglądających jak kopce kreta. Pod klasztorem natomiast znajduje się mała kapliczka. Masyw Montserrat pełen jest wspaniałych zakamarków, pięknych krajobrazów i magicznych miejsc. Dlatego warto poświęcić jeden dzień, by tam pojechać i zobaczyć najpiękniejszą świątynię Katalonii.

 

Kolejnym przystankiem na trasie naszych katalońskich przygód stało się wzgórze Montjuic. Posileni pożywnym obiadem zjedzonym na podłodze metra, nabraliśmy ochoty na zdobycie 173-metrowego szczytu. Pomimo iż trasa (umilana zadbanymi parkami i ogrodami) jest naprawdę ciężka (w końcu to najtrudniejszy podjazd wyścigu kolarksiego Vuelta a Espana), to widoki, jakie rozprzestrzeniają się u celu wędrówki, rekompensują cały trud włożony w zdobycie wzniesienia. Panorama miasta, jaka rozciąga się ze szczytu, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie dane nam było zobaczyć. Ale to jeszcze nie wszystko... Z drugiej strony wzniesienia czeka na nas fantastyczna perspektywa portu i morza. Ogrom niebieskiej tafli morza działa na mnie niezwykle kojąco. Wrażenia zdobyte z pobytu na Montjuic są bezcenne. Kiedy już będzie wam dane przeżyć to wszystko na własnej skórze, proponuję przyjrzeć się niebu. W każdym momencie nad Barceloną można dostrzec co najmniej 3 samoloty szykujące się do lądowania na pobliskim El Prat. Przepustowośc tego lotniska jest zadziwiająca.

 

U podnóża Montjuic można obejrzeć Font Magica, czyli Magiczne Fontanny. To wspaniałe widowisko jest obowiązkowym punktem dla każdego odwiedzającego Barceloną. Przez kilka godzin z głośników nieustannie rozbrzmiewają arie operowe, symfonie znanych kompozytorów czy piosenki znane każdemu z radia. Są stare i nowe, można usłyszeć Freddiego Mercurego śpiewającego "Barcelonę" czy znany już chyba ze wszystkich europejskich rozgłośni "Apologise" Pana Timbalanda. W rytm muzyki fontanny "tańczą" i zmieniają swoją barwę. Raz są żółto-czerwone, w kolorach Katalonii, innym razem błękitne czy zielone, by zaraz zmienić się w soczystą pomarańcz lub fiolet. Im rytm wybijany w piosence jest silniejszy, tym woda wzbijana jest wyżej pod niebo. Gdy muzyka jest spokojna i delikatna, sprawia wrażenie pary unoszącej się ponad krawędzią. Te magiczne chwile każdemu zapadną w pamięć, szczególnie jednej z par ekipy FCBP, która właśnie tam postanowiła ślubować sobie miłość na dobre i na złe. Gratulujemy z całego serca i czekamy na zdjęcia z wesela!

 

Odwiedzając Barcelonę nie można zapomnieć o zobaczeniu ciągle budowanej Sagrady Familii. W 2010 roku katedra ma być otwarta dla zwiedzających i mają odbywać się tam msze, jednak jej całkowite ukończenie planowane jest dopiero na rok 2030. Pomimo tego już zadziwia bogactwem swych zdobień, oryginalnością wykonania i oczywiście wielkością. Aby objąć ją całą, trzeba stanąć po środku parku, który znajduje się naprzeciwko. Wszystkie wieże, okna, witraże... Każdy jest przemyślany i stworzony z perfekcyjną dokładnością.

 

Barcelona słynie nie tylko ze wspaniałych kościołów czy bajecznej architektury zaprojektowanej przez mistrza Gaudiego, ale też z pięknego morza i cudownych plaż. Wysiadając na stacji metra "Pep Ventura", znajdziemy się w miejscu wszechobecnego spokoju, ciszy i relaksu. Wystarczy przejść 500 m, a naszym oczom ukaże się niebiańska plaża i krystalicznie czysta woda Morza Śródziemnego, do którego od razu chce się wbiec. Mimo że piasek gryzie w stopy, a słońce mocno świeci w oczy, człowiekowi aż chce się żyć przy takich widokach. Można tam spędzić cały dzień, całą noc, a i tak z żalem będzie się to miejsce opuszczać. Tylko trzeba uważać: katalońskie słońce pali szybciej niż nasze polskie nad Bałtykiem.

 

Koszulka: 65E, bilet na mecz 71E, pełne uznania miny Boixos Nois: bezcenne

Wracając z Badalony już czuliśmy lekkie podniecenie wywołane zbliżającym się meczem. Wpadliśmy do hostelu na krótki obiad, odpowiednio się ubraliśmy, wyposażyliśmy w szaliki i pognaliśmy na stację metra. Wcisnęliśmy się w zapchany już kibicami Barcy wagon i po kilkunastu minutach przechodziliśmy przez bramki ustawione przed Camp Nou. Z każda minutą coraz wyraźniej dawało się wyczuć atmosferę nadchodzącego piłkarskiego święta. Pomimo, iż stadion wypełnił się ostatecznie tylko do połowy, całość sprawiała przytłaczające wrażenie. Dzięki uprzejmości kilku starszych pań, które zechciały nam ustąpić miejsca, udało nam się zebrać wszystkich w jedną grupę. Siedzieliśmy za jedną z bramek - około 15 metrów od murawy. Wkoło nas gwar, co chwila rozbrzmiewają irytujące "trąbki-małyszówki". Już tylko kilka minut do meczu. W końcu! Z tunelu wychodzą nasi, z głośników rozbrzmiewa hymn, a na trybunach… gwizdy. Wybredna katalońska publiczność chciała chyba w ten sposób zmotywować naszych piłkarzy. Kończymy śpiewać hymn, gwizdek sędziego i... na stadionie zapada cisza. Milkną rozmowy oraz trąbki i każdy w skupieniu ogląda widowisko. Pozdrawiamy głośnymi okrzykami Valdesa, który bronił w pierwszej połowie "naszej" bramki, za co odwdzięczył się brawami i czystym kontem. Próbujemy rozkręcić doping. Kilkaset hiszpańskich kibiców krzyczy razem z nami "Barca! Barca! Barca!", jednak większa część publiki ożywia się tylko po strzelonych bramkach.

 

Przerwa. Można zwilżyć gardła i zrobić kilka zdjęć. Po 15 minutach zaczyna się druga połowa, a wraz z nią nasz głośny doping. Nie oszczędzaliśmy się, co chwilę intonując kolejne przyśpiewki - i polskie, i katalońskie. Za najlepszą ocenę naszych wysiłków niech służą miny Boixos Nois, którzy siedzieli kilka metrów przed nami i z uznaniem kiwali do nas głowami. Najprzychylniej reagowali, gdy pozdrawialiśmy sąsiadów zza miedzy, a kiedy potem wykrzyczeliśmy z całych sił "Guti, Guti, Guti maricón!" na dobre ich sobie zjednaliśmy. Bawili się na tyle nieźle, że kiedy zaczęliśmy śpiewać "Quien no salte Madridista!" (Kto nie skacze Madridista!) część z nich z uśmiechami się do nas przyłączyła. W końcówce meczu winszowaliśmy jeszcze Hildebrandowi udanego występu, za co ten nagrodził nas międzynarodowym znakiem przyjaźni. Już po powrocie do Polski czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka - mail od fana z Austrii, który chwalił nas za kibicowską postawę i przyznał, ze byliśmy najgłośniejszą grupą z całej 55-tysięcznej publiki. Wynik 6:0, jakim zakończyło się spotkanie, wprawił wszystkich w doskonały nastrój. Mimo iż trybuny opróżniły się w kilka minut, zostaliśmy, by zrobić sobie kilka(naście) pamiątkowych zdjęć. Puste Camp Nou przy włączonym oświetleniu wygląda wręcz monumentalnie. Majestatyczny widok sprawił, że z żalem opuszczaliśmy trybuny najpiękniejszego stadionu świata.

 

"To miasto ma czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdzie mu pod skórę i skradnie duszę"

Emocji jakie nam towarzyszyły podczas całego wyjazdu nie sposób opisać. Spełniało się jedno z naszych dziecięcych marzeń. Być w tym mieście, na Camp Nou... W Barcelonie zakochaliśmy się na zabój. Każda uliczka, każdy budynek tworzą niepowtarzalny klimat, który wcześniej znaliśmy tylko z kart powieści. To niesamowite być w tych samych miejscach, na które patrzyliśmy wcześniej oczami książkowych bohaterow: Arnaua Estanyola czy Daniela Sempere. To samo morze, ten sam kościół, ale teraz znacznie bliższe. Patrząc ze szczytu Montjuic na miasto przyrzekliśmy sobie, że będziemy tu wracać ilekroć nadarzy się okazja.

 

Z hostelu wymeldowaliśmy się z samego rana. Mimo iż każdy był zadowolony z udanego wyjazdu, czuliśmy pewien niedosyt. Kilka dni to stanowczo za mało, by poczuć pełnię Barcelony. Idąc na parking wiedzieliśmy, że za kilka miesięcy znów będziemy odkrywać ją kawałek po kawałku. A kiedy już wsiedliśmy do autokaru, na jego szybach pojawiły się krople żegnającego nas deszczu. Niebo nad Barceloną płakało... 

 

AUTOR: Barceolaa feat. Michu